W piekle eboli – relacja sanitariusza

Przeczytaj relację sanitariusza, który pracował przy zakażonych wirusem ebola. Jego opowieść jest fragmentem książki "W piekle eboli"!
/ 02.12.2015 09:12

Od granicy do Monrovii, Liberia

Lakoo i Odette siedzą z przodu land cruisera i gadają bez przerwy. Jak nie ze sobą, to przez telefon. Prowadzi Lakoo, który chwilami w ogóle nie patrzy na drogę, tylko śmieje się do Odette lub wybiera numer na swoim telefonie. Na szczęście czerwona gliniasta droga jest pusta i nie grozi zderzenie z autem jadącym z przeciwka.

Zdecydowaliśmy się jechać z nimi, bo kiedy dotarliśmy do drogi, gdzie czekał samochód, stało się oczywiste, że w tym miejscu, w środku dżungli przeciętej cienką polną drogą, innego transportu nie będzie. A poza tym ich biały land cruiser wyglądał całkiem porządnie i na afrykańskie warunki był niemal nówką. No i korciła myśl, że za trzy godziny dotrzemy do Monrovii.

– Jak będzie na policyjnych barierach? – zapytałem Odette.

– Dobrze będzie, mamy to opanowane.

I rzeczywiście. Po pół godzinie wjeżdżamy na drogę asfaltową, zaraz potem jest jakaś miejscowość i policyjna bariera. Lakoo nawet nie zatrzymuje samochodu, zwalnia tylko i przez otwarte okno podaje policjantowi pieniądze. Drugi policjant niemal równocześnie podnosi barierę. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Nie ulega wątpliwości, że chłopcy mają swój przemytniczy biznes dobrze poukładany.

Pędzimy teraz asfaltową, wijącą się łagodnymi serpentynami drogą w kierunku Monrovii. Po obu stronach wysoki busz, miejscami przechodzący w dżunglę. Droga jest zaskakująco porządna.

Liberia to biedny afrykański kraj, choć kiedyś zaliczała się do zamożniejszych. Ale ćwierć wieku wojen domowych zrobiło swoje. Ta najstarsza w Afryce republika powstała w 1821 roku. Inicjatorem było Amerykańskie Towarzystwo Kolonizacyjne, które wykupiło w tym regionie tereny w celu osiedlenia na nich wyzwolonych w USA niewolników. Podpisano umowę z miejscowymi plemionami, a w 1847 roku nowe państwo o nazwie wywodzącej się z łacińskiego słowa liber, czyli wolny, uzyskało niepodległość. Przybysze z Ameryki, byli niewolnicy, potraktowali autochtonów jak swoich niewolników. Dopiero sto lat po uzyskaniu niepodległości rdzenni Afrykanie uzyskali prawo do głosowania. W 1980 roku doszło do przewrotu wojskowego, który rozpoczął trwającą prawie ćwierć wieku wojnę domową.

Teraz na powoli odbudowujący się kraj spadł kataklizm w postaci epidemii eboli. Ludzi ogarnęła panika.

W połowie 2014 roku prezydent państwa Ellen Johnson-Sirleaf w dramatycznym przemówieniu wołała: – Ciała zmarłych leżą wszędzie! Jesteśmy przerażeni. Grozi nam totalna katastrofa.

Poleciła zamknąć granice państwa oraz wszystkie szkoły i wezwała społeczność międzynarodową do wysłania większej liczby lekarzy i pomocy medycznej, podkreślając, że to właśnie w Liberii jest najwięcej śmiertelnych ofiar epidemii. Na koniec 2014 roku zdiagnozowano ponad dziewięć tysięcy zachorowań i ponad cztery tysiące zmarłych.

– Za godzinę będziemy w Monrovii – mówi Odette i uśmiecha się. To dobra okazja, by zapytać go o ebolę.

– Najgorsze już minęło – odpowiada – ale był czas, że baliśmy się jeździć do Monrovii. Przez dwa miesiące w połowie ubiegłego roku nie bywaliśmy tam wcale. A wcześniej i później ładowaliśmy auto do pełna, zawoziliśmy towar, rozładowywali, kasowali i natychmiast z powrotem do domu. Strach było chodzić po ulicach, bo nie wiadomo, kto cię dotknie, kto kichnie. Raz zatrzymał nas tłum i kazał odwieźć dwóch chorych do szpitala. Na szczęście wyrwaliśmy się i uciekliśmy. Kamieniami wybili szybę w samochodzie, a to wgłębienie na drzwiach i odarty lakier też po ich kamieniach.

– A w waszej wsi nie było zachorowań?

– Na szczęście nie, ale wciąż wszystko może się zdarzyć.

Przerywa na chwilę, zamienia kilka zdań z Lakoo, odwraca się i mówi: – Mamy kolegę, który jest sanitariuszem. On mógłby dużo opowiedzieć. Jeśli chcesz, mogę do niego zadzwonić. Ale na spotkanie z nim nie pójdę ani ja, ani Lakoo. Nie będziemy ryzykować.

Ruch na drodze, która dotąd była pusta, jest coraz większy. To znak, że do stolicy niedaleko. Po kilkunastu minutach samochód wjeżdża na most prowadzący do centrum.

– Podjedziemy pod hotel znajomego – mówi Lakoo. – To bezpieczne miejsce. Jeśli chcecie, załatwię wam tam pokój.

Nie ma się nad czym zastanawiać. Sprawdzili się ci nasi przemytnicy. Jedziemy do hotelu.

Niewielki, żółty i trochę zaniedbany budynek przy jednej z bocznych ulic w centrum nie wygląda zachęcająco. Ze środka wychodzi starszy Hindus i serdecznie wita się z chłopakami. Odette wnosi dwie torby do hotelu. A zatem to ich kontrahent.

– To właśnie ci turyści – mówi Lakoo do Hindusa, do którego wcześniej zadzwonił z samochodu i powiedział o nas. – Daj im porządny pokój.

Starszy mężczyzna podchodzi do mnie, uśmiecha się i wyciąga rękę: – Jestem Nirmal. Po hindusku znaczy czysty. W moim hotelu jest czysto i bezpiecznie. Witam.

Pokój wygląda przyzwoicie. Jest prąd i niewielki prysznic za ścianą. Z kranu leci woda. W suficie umieszczono wiatrak, który, o dziwo, działa. Jest też hak na podwieszenie moskitiery. Samej moskitiery nie widać, ale zabraliśmy własną. Nie ma co wybrzydzać.

Hindus zaprasza na lunch. Na stole, tradycyjnie, dwie miski z ryżem polanym sosem rybnym, z kawałkami ryby i siekanymi liśćmi. Przy miskach łyżki, nie trzeba będzie jeść rękami. W lodówce zimne piwo. Po kilkugodzinnej podróży w upale smakuje wyśmienicie.

– Jeśli chcecie jeszcze dziś zobaczyć Monrovię – mówi Nirmal – idźcie teraz. Po zmroku nie radzę wychodzić, to niebezpieczne. Dla białych szczególnie. Gdybyście koniecznie musieli wyjść wieczorem, dajcie znać, przydzielę kogoś dla bezpieczeństwa. Ale teraz wejdźcie na dach. Z tarasu jest ładny widok na miasto.

Widok z góry jest interesujący, ale trudno nazwać go ładnym. Monrovia nie jest metropolią, jak choćby senegalski Dakar. Kilka wieżowców, a reszta to typowe niewysokie domy, jak w wielu małych afrykańskich miastach. Ruch na ulicach spory, ludzi mnóstwo, setki motocykli i motorynek.

Z dachu dobrze widać perspektywę. Stolica Liberii rozlokowała się na długim półwyspie oddzielonym od lądu rzeką Mesurado. Z drugiej strony półwyspu – Atlantyk. Miasto jest długie, ale wąskie, w niektórych miejscach zwęża się do kilkuset metrów.

W ciasnych uliczkach toczy się codzienne życie. Z bliska domy wyglądają gorzej niż z dachowego tarasu. Są brudne, z odpadającym tynkiem. Tylko gdzieniegdzie stoją lepsze budynki, ale te zwykle otoczone są wysokim murem, a wśród zieleni wystającej ponad ogrodzenie można dostrzec drut kolczasty. Wygląda zatem, że Hindus ma rację – miasto nie jest bezpieczne.

Trochę ładniej i czyściej jest obok katolickiej katedry. Niedaleko niej stoi przedziwna budowla: betonowy klocek straszący ciemnymi oknami bez szyb, z licznymi zaciekami i plamami na białych cegłach. To dawna świątynia masońska, powstała jako wyraz poglądów przybyszów z Ameryki. Obecnie jest ruiną zamieszkałą przez bezdomnych. Stamtąd można dojść do nieco elegantszej Sekou Toure Avenue. Przy ulicach i na domach mnóstwo billboardów. Starsze, wyblakłe, przestrzegają przed AIDS: Jeden partner = zdrowie, Używaj prezerwatyw!. Nowsze – przed ebolą: Myj się, nie jedz mięsa z buszu, Jesteś chory – idź do lekarza itp. Na billboardach reklamują się też liczne chrześcijańskie kościoły, które w taki chyba sposób konkurują o wiernych.

Sto metrów dalej zaczyna się plaża. Niespecjalnie brudna, a miejscami nawet czysta. Ale, o dziwo, niewielu tu wypoczywających. Widać mieszkańcy stolicy nie mają w zwyczaju korzystać z uroków oceanu. Plażą można dojść do Uniwersytetu Liberyjskiego. W mieście jest jeszcze drugi uniwersytet, ale już za późno, by tam pójść. Zbliża się siódma, a za chwilę w ciągu kilku minut – tak jest zawsze w rejonie równika – zapadnie zmrok. Trzeba się spieszyć do hotelu, pamiętając o przestrodze Nirmala. O tej porze na ulicach miasta pojawiają się różne typki, wśród nich byli partyzanci, którzy nie odnaleźli się w czasie pokoju. Noszą broń i za parę dolarów gotowi są zabić. Miejscowi taksówkarze na drzwiach samochodów nakleili duże napisy: Gun not allowed.

W hotelu czeka Thomas. Przyszedł przed chwilą, siedzi w barze przy stoliku, ale niczego nie zamówił. Wyjmuję z lodówki piwa, stawiam na stoliku. Thomas to kolega naszych przemytników, sanitariusz, który zwozi karetką chorych do trzech miejscowych szpitali przyjmujących zarażonych ebolą.

– Nie boicie się spotykać ze mną? – pyta.

Co mu odpowiedzieć? Oczywiście, że się boimy, ale tego przecież nie powiem.

– A ty nie boisz się swojej pracy? – pytaniem zastępuję krępującą odpowiedź.

– Boję się. Na początku bałem się bardziej. Przyzwyczaiłem się już.

– Jesteś zdrowy?

– Teraz tak, ale nigdy nie wiadomo, co będzie jutro. Staram się być ostrożny. Pracuję jako sanitariusz ponad dziewięć miesięcy. Nieszczęście może zdarzyć się w każdej chwili. Jeden moment nieuwagi i mogę się zarazić.

Opowiada o sobie. Ma trzydzieści kilka lat i pochodzi ze środkowej Liberii. Tam nie miał pracy ani perspektyw. Nie miał z czego utrzymać żony ani dwóch córeczek i syna. Półtora roku temu przyjechał do stolicy. Liczył, że tu powiedzie mu się lepiej. Ale stało się inaczej: nie znalazł stałej pracy, żył z dorywczych robót.

– Niespełna rok temu – wspomina – dowiedziałem się, że szukają sanitariuszy. Chcieli mężczyzn, którzy byliby gotowi zwozić chorych na ebolę do szpitali i wywozić zmarłych. Zastanawiałem się jakiś czas. Od tygodni nie miałem żadnej pracy, nawet dorywczej, jak wcześniej. Nie miałem nic do stracenia. Przeszedłem tygodniowe szkolenie, dostałem strój ochronny i przydzielono mnie do ambulansu.

Zobacz też: Jakie są objawy zakażenia wirusem ebola?

Do stolika przynoszą kolację. Thomas nie jada w restauracjach, krępuje się trochę.

– Jedz, proszę! – namawia Wanda i dla zachęty sama zaczyna.

Kiedy Thomas zjada trochę i wypija dwa hausty piwa, nabiera odwagi i zaczyna opowiadać: – Pierwszy raz wyjechałem karetką do West Point. Trupy leżały tam od dwóch dni na ulicy. Kiedy dotarliśmy, wokół trzech ciał, dwóch mężczyzn i kobiety, było dużo ludzi. Krzyczeli na nas i wygrażali. Chodziło im o to, że nie przyjechaliśmy wcześniej, że te trupy gniły i zarażały innych. A wszyscy bali się ich dotknąć. Policja groziła, że za samowolne zabieranie zmarłych będą karać więzieniem. Ktoś mnie kopnął, ktoś uderzył kijem. Zabraliśmy zmarłych i odjechaliśmy. Zaraz potem wysłali nas na wieś. Tam ludzie nie pozwolili zabrać chorych. Mówili, że wcześniej byli tam biali lekarze, którzy wzięli dwoje chorych do szpitala. Oboje w tym szpitalu zmarli. Wśród ludzi rozniosła się wieść, że w szpitalu się umiera. A potem kolejne osoby zmarły w tej wsi. I ludzie mówili, że to ci biali lekarze przynieśli chorobę, że oni są winni. Kiedy przyjechaliśmy – wypędzili nas. Nie zabraliśmy chorych. Nie wiem, co się z nimi stało. Pewnie umarli.

Thomas przerywa na chwilę, przełyka parę kęsów, a potem kontynuuje: – W końcu, to chyba było w sierpniu, na West Point doszło do demonstracji i rozruchów. Ludzie protestowali przeciw przywożeniu chorych z innych części miasta do miejscowej szkoły średniej, w której urządzono centrum leczenia eboli. Krzyczeli, że na West Point i tak mają dużo „swoich” zarażonych i żeby nie przywozić obcych. Żądali też lepszego leczenia. Wołali, że to nie szpital, lecz umieralnia. Uważali, że ponieważ to dzielnica biednych, władze lekceważą chorych. Tłum zaatakował szkołę. Napastnicy, niektórzy z bronią, dostali się do środka. Personel uciekł. Splądrowano budynek, wyniesiono niektóre urządzenia i sprzęt medyczny, ale także zakrwawione materace, poduszki i pościel. Wszyscy chorzy albo uciekli, albo zostali zabrani przez rodziny. Było ich dwudziestu dziewięciu. Rząd wezwał chorych do powrotu i ogłosił, że nie grożą im konsekwencje. W następnych dniach do szpitala powróciło siedemnastu pacjentów. Po tygodniu wzrosła liczba chorych na West Point. Zarazili się od pacjentów, którzy uciekli, lub od rzeczy, które zostały wyniesione.

Z kieszeni spodni wyjmuje trzy oderwane kawałki gazety. Na jednym jest reportaż o pracy jego zespołu sanitariuszy. Pozostałe zawierają opisy dwóch dramatycznych sytuacji, które wydarzyły się w Liberii. W jednej z wiosek niedaleko Monrovii ludzie dowiedzieli się, że w rodzinie ich sąsiadów dwoje dzieci zachorowało na ebolę. Wiedzieli, że można się zarazić, i postanowili temu zapobiec. Żywcem zamurowali całą rodzinę. Nie pomogły prośby ani błagania rodziców dzieci. Z kolei na przedmieściach Monrovii w okresie największego nasilenia epidemii zachorowała starsza kobieta. Jej córka przez wiele godzin dzwoniła pod numer alarmowy wskazany przez ministerstwo zdrowia. Bez rezultatu – nikt nie odbierał. Stan zdrowia chorej pogarszał się z minuty na minutę. Po kilku następnych godzinach zmarła. Nawet wtedy nie udało się wezwać służb medycznych. Ciało przez sześć dni leżało w domu.

Naszej rozmowie z Thomasem przysłuchuje się trzech mężczyzn. Jeden podchodzi i mówi: – Takich historii każdy mógłby opowiedzieć wiele. Ja powiem wam o niesamowitym wydarzeniu. W prowincji Nimba dwie kobiety zachorowały na ebolę, ich stan był beznadziejny i w nocy umarły. Rankiem zakryto ciała prześcieradłem i oczekiwano grabarzy. A oni, jak zwykle, długo nie przyjeżdżali. Nagle kobiety obudziły się i zmartwychwstały. Miejscowi mówili, że narodziły się jako zombie. I że teraz jako zombie będą roznosiły ebolę.

– Wierzysz w to? – pytam.

– Nie wiem. Może nie umarły, tylko zasnęły i wyzdrowiały. A może to zombie? Nie wiem.

Jego opowieść jest prawdziwa czy wymyślona na użytek cudzoziemców?

Drugi z mężczyzn włącza się do rozmowy: – Mój kuzyn ze wsi twierdzi, że ta choroba – podkreśla słowa „ta choroba” – istnieje w głowach, a nie w ciele. Dlatego nie wolno wypowiadać jej nazwy, bo tylko w ten sposób można się zarazić. I nigdy tego słowa nie wypowiada. Kuzyn jest zdrowy. Ja też tak robię.

Thomas uśmiecha się z politowaniem.

 – Wiesz – mówi do rozmówcy – ja codziennie od dziewięciu miesięcy z pięćdziesiąt razy wymawiam słowo „ebola”. Jak dotąd nie zachorowałem. Powiedz to twojemu kuzynowi.

W liberyjskich gazetach można przeczytać o jeszcze innym aspekcie epidemii. Otóż u chorych na malarię objawy są podobne do wczesnych symptomów zarażenia ebolą. Kiedy chorzy przychodzą do przychodni i szpitali, wystraszeni lekarze lub sanitariusze wręcz wyrzucają ich, każą udać się do centrów leczenia eboli. Niektórzy boją się tam iść i nieleczeni – dotyczy to zwłaszcza dzieci – umierają. Przyczyną śmierci jest jednak malaria. Inni stosują się do porad lekarzy i… w tych centrach zarażają się ebolą. Jest więc prawdopodobne, że podczas epidemii eboli dużo więcej niż zwykle chorych umarło w istocie na malarię. Statystyczny spadek liczby zarejestrowanych zachorowań na malarię, jaki odnotowano podczas epidemii eboli w Liberii, Sierra Leone i Gwinei, wcale nie musi być więc dobrą wiadomością.

Sporo miejsca tutejsze gazety poświęciły też innemu wydarzeniu. Otóż pod koniec 2014 roku, najpierw w Liberii, a potem w Sierra Leone, rozeszła się wieść, że 24 grudnia skończy się epidemia. Ludzie uwierzyli w tę absurdalną plotkę. W społeczeństwach, gdzie myślenie magiczne dominuje nad racjonalnym, takie zachowania są standardem. Tysiące ludzi wyszło na ulice miast. Bawili się, tańczyli, śpiewali, pili alkohol, zażywali narkotyki. Minął 24 grudnia, a epidemia trwała. Wtedy pojawiła się nowa przepowiednia, że skończy się w marcu następnego roku.

Mija dziesiąta i Thomas zbiera się do domu.

– Jeszcze niedawno – mówi – o tej porze obowiązywała godzina policyjna. Nie wolno było wychodzić aż do szóstej rano. Ja miałem specjalne upoważnienie zezwalające na poruszanie się w mieście, ale rzadko z niego korzystałem. Byłem zbyt zmęczony. No i widok pustych ulic, które zwykle o tej porze tętniły życiem, był okropny. W pokoiku, który wynajmuję, też jest mi smutno. Mieszkam sam, nikt do mnie nie przychodzi, bo ludzie boją się zbliżyć do mnie. Tęsknię za rodziną, nie widziałem dzieci prawie od roku. Wieczorami oglądam ich zdjęcia. O, jeśli chcecie, to pokażę.

Wyjmuje zdjęcia dwóch kilkuletnich córek i starszego syna. Wesołe, uśmiechnięte dzieciaki. Pokazuje fotografię żony.

– Strasznie za nimi tęsknię – powtarza. A potem dodaje: – Dziękuję, że zechcieliście się ze mną spotkać. To był jeden z moich najlepszych dni w ostatnim roku. Bardzo, bardzo dziękuję.

Skwapliwie łapie dłoń, którą wyciągam do niego. Trzyma ją długo i mocno ściska.

– Epidemia się kończy – mówi – ale ja nie wiem, czy cieszyć się, czy bać. Wszyscy mówią, że jest lepiej, tylko czy dla mnie?

Dostrzega nasze zdziwione spojrzenia i wyjaśnia: – Co ja będę robił, kiedy mnie zwolnią? Znów zostanę bez pracy, a moja rodzina bez środków do życia.

Wstaje od stolika i żegna się.

Afrykanie po pięciu minutach rozmowy z drugim człowiekiem, zwłaszcza z cudzoziemcem i na dodatek białym, uważają go za przyjaciela. Po pół godzinie jest się już very good friend, a po dwóch godzinach i wspólnie zjedzonym posiłku niemal członkiem rodziny. I Thomas żegna się z nami jak z rodziną. Obejmuje mnie, a potem Wandę i serdecznie całuje.

Tego wieczoru kolejny raz podczas tej podróży czujemy się mocno zaniepokojeni. Na szczęście z prysznica płynie woda. Kąpiel trwa długo i jest dokładna, jak nigdy dotąd. Bo też nigdy dotąd nie byliśmy tak blisko śmiercionośnego wirusa. Po raz pierwszy znaleźliśmy się niemal w jego objęciach, pierwszy raz zajrzał nam w oczy.

Zobacz też: Co warto wiedzieć o gorączkach krwotocznych?

Fragment pochodzi z książki "W piekle eboli" Tadeusza Biedzkiego (wyd. Bernardinum, 2015 r.). Publikacja za zgodą wydawcy.

Uwaga! Powyższa porada jest jedynie sugestią i nie może zastąpić wizyty u specjalisty. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem!

Redakcja poleca

REKLAMA